Po całonocnej jeździe sleeping busem, docieramy do środkowej części kraju, a konkretnie do Hue, kolejnej dawnej stolicy Wietnamu. O tej porze roku panuje tutaj sezon monsunowy. Mamy nadzieję, że nie będzie tak źle. Okazuje się, że jest. Ulewa jest tak intensywna, że już po kilkunastu sekundach jesteśmy totalnie przemoczeni. Niestrudzeni, chcemy zobaczyć Cesarskie Miasto. Niestety, kombinacja nieprzerwanego deszczu i ogromnej jak na Wietnam ceny (teraz nie pamiętam, ale coś koło 60zł za bilet wstępu), odpuszczamy.

Hoi An

Po kilku godzinach solidnej ulewy, poddajemy się i podejmujemy decyzję o przemieszczeniu się dalej na południe, do oddalonego o 120 km Hoi An. Można by pomyśleć, że taka niewielka odległość to raczej pewniak, że pogoda będzie równie kiepska, ale – ku naszej dzikiej radości – kolejnego dnia wychodzi słońce i utrzymuje się przez cały nasz 3-dniowy pobyt <3

A teraz o samym Hoi An i o tym, dlaczego to moje najukochańsze miejsce w całym Wietnamie.

Na pierwszy rzut oka, miasteczko to jeden wielki kram. I zasadniczo tak właśnie jest, ale z jakiegoś powodu to miejsce posiada wyjątkowy klimat.

Spędzamy kilka dni plątając się po uroczych uliczkach. Nigdzie w Wietnamie nie wypoczęłam tak jak tutaj. Po 2 tygodniach podróży możemy się rozdzielić, i spędzać czas każdy we własnym tempie, relaksując się przy dobrej kawie kokosowej czy wodzie z kokosa <3

Najbardziej ukochuję sobie długie spacery nad rzeką <3

Hoi An słynie z usług krawieckich. Można zafundować sobie idealnie uszyty strój. Czas oczekiwania to ok. tygodnia.

Nie brakuje tu również pięknych budynków. Na zdjęciu Hala Zgromadzeń Phuc Kien.

Cantonese Assembly Hall

Cau Temple

Phac Hat Pagoda

Pho Di Bo

Jednak to, z czego słynie Hoi An najbardziej, to lampiony <3 Dlatego zwane jest też miastem lampionów.

Najpiękniej wyglądają w nocy <3

Coś wspaniałego!

Zresztą całe miasteczko wieczorami tętni życiem i.. kolorami 🙂

Ciekawostka: nie trafilibyśmy do tego miejsca, gdyby nie pewien Polak. Kazimierz Kwiatkowski, polski archeolog, trafił do Hoi An w latach 80. i uchronił stare miasto przed wyburzeniem. To właśnie dzięki niemu, miasteczko stało się znane na całym świecie. Postawiono tutaj nawet pomnik na jego cześć. Dziękuję, Kazek! Dzięki Tobie udało mi się odkryć moje ulubione miejsce w Wietnamie 🙂

Jednak nie zatrzymujemy się na samym Hoi An – w okolicach jest sporo miejsc wartych zobaczenia. Jednym z nich są tzw. Marble Mountains, czyli Góry Marmurowe. To pięć wapiennych skał, na których znajdziemy piękne pagody i jaskinie. I muszę przyznać, to jedne z najpiękniejszych pagod jakie widziałam w Wietnamie. Najpopularniejszą skałą jest Góra Wody (każda góra otrzymała nazwę od któregoś z żywiołów) i to właśnie tam się udajemy. W tym celu korzystamy z taksówki, ale dobrą opcją będzie też wypożyczenie skutera.

Góra Wody to spory kompleks, zdecydowanie jest co tu robić. A spodziewaliśmy się po prostu góry 😉

Ze szczytu góry widać miasto Da Nang.

Najpopularniejszą atrakcją w okolicy Hoi An jest My Son czyli kompleks hinduistycznych świątyń, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, położony godzinę drogi od Hoi An. Spodziewamy się, że będzie tłumnie, więc – zgodnie z wyczytanymi wskazówkami – udajemy się tam rano. Decydujemy się na zorganizowaną wycieczkę z anglojęzycznym przewodnikiem (zwiedzanie My Son bez przewodnika nie ma sensu, bo niczego się nie dowiemy). Niestety, większość wycieczki spędzamy spacerując wokół sanktuarium, a nie w nim samym, co powoduje spory niedosyt.

My Son robi wrażenie, ale.. głównie na zdjęciach.

Rzeczywistość wygląda tak. W sanktuarium roi się od ludzi. Miejsce kompletnie traci urok.

Ta wizyta pozostawia duży niedosyt. Jesteśmy tu za krótko, ludzi jest za dużo. Na pamiątkę pozostają zdjęcia, na których udało się ukryć tłumy..

Ciekawym doświadczeniem jest natomiast lokalny występ. Pan z fletem umęczył nas niemiłosiernie, za to tańczące Panie były wspaniałe 🙂

Z bardziej satysfakcjonujących atrakcji: będąc w Hoi An, warto zapisać się na lekcję gotowania. To świetne doświadczenie i mówię to ja, osoba nienawidząca gotowania 😉

Decydujemy się na ofertę 5. Cam Thanh Family Cooking Class. Kilkugodzinne warsztaty zaczynamy od odwiedzenia lokalnego marketu i zrobienia zakupów. To przygoda sama w sobie 😉

Dowiadujemy się mnóstwa interesujących rzeczy na temat lokalnego jedzenia, m.in. o jego właściwościach zdrowotnych.

Następnie docieramy do miejsca, gdzie odbywają się warsztaty.

Zaczynamy!

Przygotowujemy papaya salad, sajgonki, okonia morskiego oraz wietnamskie naleśniki. Pycha!

Naprawdę nie lubię i nie potrafię gotować, ale te warsztaty były genialnym doświadczeniem, nagrodzonym przepyszną ucztą 🙂 No i spełniłam swoje piromańskie ambicje 😀

W ramach gotowania, przygotowana jest dla nas jeszcze jedna atrakcja – wycieczka do Coconut Village. Czekają tu na nas łódki, przypominające skorupy orzechów włoskich.

Czeka nas przejażdżka i duużo kręciołków 😀 Dla mnie genialne!

Mamy także okazję spróbować swoich sił podczas łowienia krabów. My nie mamy szczęścia, ale naszej przewodniczce się udaje 🙂 Ku mojej radości, kraby są potem wrzucane z powrotem do wody.

Ho Chi Minh (Sajgon)

Z duużym smutkiem opuszczamy Hoi An, jednak nie mamy wyboru – mamy już kupione bilety na lot do Ho Chi Minh, skąd odjeżdża samolot do domu. Ciężko jest przedostać się z środka na południe kraju innym środkiem transportu niż właśnie samolot.

W Ho Chi Minh, kiedyś znanym jako Sajgon, spędzamy 3 dni. Do tej pory, gdy ktoś pytał mnie o najgorsze miejsce, które odwiedziłam, musiałam się zastanowić. Od teraz będę bez zawahania odpowiadać: Sajgon. Kompletnie się z tym miejscem nie polubiłam. Pierwszego dnia naszego pobytu próbuję, naprawdę próbuję wyciągnąć coś dobrego z tego miasta. Drugiego dnia jedziemy na zorganizowaną wycieczkę. Trzeci dzień spędzam w hotelu, bo tak bardzo nie chcę mieć żadnej styczności z Sajgonem.

A teraz parę słów o tym, dlaczego tak znienawidziłam to miasto.

Przede wszystkim, to jedyne miejsce w całym Wietnamie, gdzie nie czułam się bezpiecznie i byłam zaczepiana, wychodząc na ulicę.  To także jedyne miejsce, gdzie był smród, brud, bezdomni, szczury wielkości małych psów, wysokie ceny, najgorsze i najdroższe jedzenie.

Kolejna rzecz to nieprawdopodobny ruch uliczny. Co prawda czytałam wcześniej, że kierowcy w Sajgonie jeżdżą tak jakby znaleźli prawo jazdy w chipsach, ale jednak po 3 tygodniach spędzonych w Wietnamie, byłam już przyzwyczajona do lawirowania między skuterami. Tutaj było inaczej. Tak ze 100 razy gorzej. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby nic Cię nie zabiło, nawet na chodniku. Nawet wyjście do piekarni, to była dla mnie męka.

Dodatkowo, to miasto nie śpi. Nieustanny huk towarzyszy Ci w każdym miejscu: knajpie, hotelu, na ulicy. Tu jest głośno 24h na dobę i nie da się od tego uciec, to potwornie męczące.

Ale najbardziej nie mogę Sajgonowi wybaczyć tego, że nie ma nic wspólnego z Wietnamem. Czułam się tu jak w zachodniej metropolii, nie Azji. Ceny kilkukrotnie wyższe niż w reszcie kraju, przytłaczająca nowoczesność, trudność w znalezieniu typowej wietnamskiej kawy, absolutny brak klimatu i dobrej energii, zupełnie inni ludzie.

Po 2 godzinach mam ochotę stąd uciekać. Wiem już, że dla mnie podróż do Wietnamu skończyła się w momencie opuszczenia Hoi An 🙁

Oczywiście, nawet w Ho Chi Minh znajdziemy kilka ładnych budynków, ale są w paskudnym otoczeniu. Zero klimatu.

Używam wymiennie nazwy Ho Chi Ming i Sajgon, ale od 1976 r., czyli po upadku Wietnamu Południowego, miasto oficjalnie nazywa się Ho Chi Minh, na cześć lidera północnowietnamskich komunistów.

Delta Mekongu

Jedyne, co ratuje pobyt w Ho Chi Minh, to jednodniowa wycieczka do Delty Mekongu. Ze względu na brak czasu, decydujemy się na zorganizowaną wycieczkę. Podobno, wszystkie oferują to samo, więc bierzemy pierwszą z brzegu.

Zaczynamy od zwiedzania pagody Vinh Trang z bardzo wesołym buddą 🙂

Potem udajemy się już nad Mekong. To dziesiąta co do długości rzeka świata i czasami jest nazywana brunatną rzeką ze względu na swój kolor. Na brzegu widzimy rzekę.. śmieci.

Wyobrażaliśmy sobie, że przez większość czasu będziemy pływać tymi pięknymi kanałami. Niestety, ta część trwa tylko kilkanaście minut 🙁

Przez większość czasu płyniemy taką łódką, czasami jesteśmy przewożeni meleksami.

Łódka zabiera nas od miejsca do miejsca, pokazując okolice. Zaczynamy od kosztowania lokalnych owoców. No cóż, jest powód, dla którego nie importują ich do Polski 😀

Następnie wysłuchujemy lokalnego występu.

Kolejnym punktem programu jest próbowanie lokalnego miodu i propolisu.

Bardzo ciekawą atrakcją jest wizyta w Fabryce Kokosa, gdzie przygotowywane są różne kokosowe pyszności 🙂

Najlepsza część tego dnia to oczywiście wspomniana wcześniej jazda kanałami 🙂 <3

Potem udajemy się na lunch, a następnie mamy trochę (zdecydowanie za mało!) czasu, żeby poeksplorować wyspę rowerem 🙂

Po ekscytujących trzech tygodniach, nasza wizyta w Wietnamie dobiega końca. Nie wiedziałam, czego oczekiwać od tego kraju, ale dostałam znacznie więcej niż mogłam przypuszczać <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *