Po kilku tygodniach intensywnego planowania, wylądowaliśmy w Alghero. Gdy tylko udało nam się uporać z reklamacją mocno uszkodzonej w trakcie lotu walizki (dam Wam znać jak poszło, gdy dostaniemy odpowiedź) i dogadaniem się z wypożyczalnią samochodów, wyruszyliśmy w niespełna dwugodziną podróż do San Teodoro, które miało być naszym domem przez najbliższe 10 dni. 

Pierwsze zderzenie z Sardynią

Pierwszą rzeczą, którą odkryliśmy po dotarciu na miejsce, był fakt, że knajpy na Sardynii otwierają się dopiero koło 19:00. Nie sposób jest zjeść wcześniej (tylko w 1 miejscu na całej wyspie udało nam się znaleźć restauracje otwarte popołudniu, ale nie było to nasze najlepsze doświadczenie kulinarne). Warto to uwzględnić, planując swój pobyt!

Po zjedzeniu pierwszej wspaniałej pizzy i krótkim spacerze po San Teodoro, które okazało się przeuroczym miasteczkiem, pojechaliśmy odebrać klucze do naszego domu. Dogadanie się po angielsku szło bardzo opornie, ale dwie butelki lokalnego napoju – mirty – wręczone pod koniec rozmowy, od uprzejmego Włocha z recepcji, uratowały sytuację. Miało się okazać, że mirta będzie dla nas ciężka do przełknięcia (tylko jednej osobie zasmakowała), choć spodziewaliśmy się, że nalewka z owoców leśnych będzie totalnym hitem;). Pozostało nam zrobienie zakupów i o 22:00 – wytyrani całym dniem – zameldowaliśmy się w Villa Isuledda. Pierwsze wrażenie? No, nie jest to pięciogwiazdkowy hotel. Nie byłam zachwycona, ale miłość przyszła już pierwszego ranka, gdy powitał mnie ten widok:

Jestem do dzisiaj absolutnie zakochana we wspomnieniu tego widoku! Łapcie to samo ujęcie o różnych porach dnia:

Krajobraz przed naszymi oczami gwarantował genialne wrażenia z pobytu! Jeśli dodamy do tego cztery łazienki, dwie pralki i zmywarki, duży taras, sprawne wi-fi i plażę 200m od domu, to znaleźliśmy przepis na idealne miejsce na workation 😉

Wspominam te 10 dni w San Teodoro z ogromną czułością – tutaj wszystko było idealne. Pokochałam naszą villę, plażę i samo miasteczko. Zachwycałam się niewiarygodnie rozgwieżdżonym niebem i dzikami, w których istnienie na początku mi nie wierzono 😀 Tak jest, Villa Isuledda była położona w totalnej głuszy – poza kilkoma domami wakacyjnymi (raczej niezamieszkanymi, bo nie spotkałam poza nami żywej duszy) – nie było tam nic 😉 

A tutaj ujęcie z centrum San Teodoro”

Jak wyglądały dni w trakcie workation?

Sama praca szła – o dziwo – bardzo dobrze! Udało mi się szybko wejść w nowy rytm i odkryć, w których częściach domu pracuje mi się najlepiej – wybór był bardzo duży. Pewnie nieco mniej szczęśliwi byli Ci, którzy zostali w Polsce – na spotkaniach specjalnie siadałam plecami do okna, żeby nie denerwować współpracowników rewelacyjnym widokiem za moimi plecami, jednak skutek był odwrotny, gdy w oknie odbijał się ktoś z ekipy, radośnie wracając z plaży z materacem pod pachą 😀 

 Faktycznie, w trakcie dnia lub po pracy staraliśmy się skorzystać z bliskości plaży – na pewno w przyszłości chciałabym zoptymalizować ten proces, o czym opowiem za chwilę.

Pewnie patrząc na to zdjęcie, myślicie: taka to pożyje 😉 Praca z takim widokiem? Wow! Niestety, rzeczywistość wyglądała nieco inaczej: do naszego domu słońce niemalże nie docierało, co oznaczało, że przez większość czasu było mi zimno! Na zdjęciu widzicie moją próbę ogrzania się na murku – po chwili musiałam stamtąd uciekać ze względu na zbyt słabe wi-fi ;(

Wieczorami po pracy wychodziliśmy do knajpy – tak, mieliśmy sobie sami gotować, ale ulegliśmy gdy odkryliśmy najlepszą pizzę, jaką jadłam w życiu – ach, Il Diamante, pozostajesz moją wielką miłością, każda inna pizza jest Ciebie niegodna. O jedzeniu nieco więcej za chwilę, a tymczasem o tym co robiliśmy po kolacji: niemal codziennie towarzyszyły nam planszówki, czasem spędzaliśmy wieczory na plaży, a raz skończyło się na karaoke! To były naprawdę piękne chwile 😉 

Dwa wieczory szczególnie utkwiły w mojej pamięci:

 

Wieczór nr 1 –> Znacie ten motyw z filmów, gdy główny bohater budzi się w dniu swoich urodzin i wszyscy naokoło zdają się o nich nie pamiętać? Potem okazuje się, że w wielkiej tajemnicy wszyscy przygotowywali dla niego niespodziankę. Okazało się, że dokładnie to spotkało i mnie – a pomimo, że nie jeden taki film obejrzałam, to byłam w kompletnym szoku, gdy nagle na plaży, gdzie spacerowałam, zawitała ekipa z balonami, winem, kieliszkami i prezentem (czy to stetoskop, czy stroboskop? niewazne, mam i to, i to!). To był wspaniały wieczór, który rozpoczął się śmiechem do łez (kto by pomyślał, że pompowanie balonów przyniesie tyle radości? :D), a zakończył posiadówą na plaży. Wymarzone 30te urodziny <3

Wieczór nr 2 –> Po kilku rozkosznych wieczorach z Il Diamante, zastaliśmy naszą ukochaną pizzerię zamkniętą! Zrezygnowani, poszliśmy do innej knajpy i tam dowiedzieliśmy się, że większość knajp zamyka się z końcem sezonu i otwiera się dopiero na wiosnę. Czujecie to?! Rozpaczy nie było końca.. Dopiero co zaczęliśmy tę piękną znajomość, nie byliśmy gotowi na pożegnanie..

Nasz smutek zamanifestował się jeszcze tego samego wieczora – czy urządzilismy stypę na plaży? Być może. Poszliśmy na plażę i spędziliśmy kilka godzin w absolutnej ciszy, słuchając najsmutniejszych pięknych piosenek wszech czasów (i wyobrażając sobie, że wysyłamy je po kolei do fanpage’a pizzy, a kończąc na “never mind, I’ll find someone like you”) i podziwiając niewiarygodnie rozgwieżdżone niebo – trzeba Wam wiedzieć, że taki widok na gwiazdy, jak z naszej Villi, spotkałam w życiu może ze dwa razy. Coś niesamowitego! 

Tej nocy towarzyszyła nam dodatkowa atrakcja – ogromna burza/sztorm na morzu. Żadne filmiki ani zdjęcia nie oddadzą tego widoku – wszyscy przeżyliśmy coś takiego pierwszy raz w życiu i do dzisiaj wspominamy to jako jedno z najwspanialszych wspomnień wyjazu.

 

Czego się nauczyłam po pierwszej przygodzie z workation?

Lekcja nr 1 –> Nieumiemgotowaćnieumiemgotowaćnieumiemgotować

Lekcja nr 2 –> Warto zacząć workation od 1 lub 2 dni urlopu. Muszę przyznać, że po bardzo intensywnym dniu przyjazdu, kolejne dwa dni pracy (czwartek i piątek) były po prostu ciężkie. Nie dość, że zmęczenie, to jeszcze frustracja, bo przecież kusi Cię i woła kapitalny widok i wspaniałe morze, ale Ty.. pracujesz! Z kolei gdy zamykasz laptopa i zarządzasz koniec pracy okazuje się, że jest już zimno ;( Zdecydowanie warto się najpierw chociaż jeden dzień nacieszyć okolicą, zanim na dobre rozpoczniemy workation. Po wspaniałym weekendzie, z nową energią wróciłam do pracy.

Lekcja nr 3 –> Ze względu na chłodne popołudnia, ciężko było nacieszyć się słońcem i pogodą. Na przyszłość bardzo chętnie podzielę dzień na 3 bloki: do południa spotkania, potem 2-3 godziny na plaży, a potem czas na pracę wymagającą skupienia. Tym razem udało mi się tak zrobić tylko 2 razy i wspominam to wspaniale! Tak powinien był wyglądać każdy dzień 😉 

 

Lekcja nr 4 –> Moja podróżnicza dusza uwielbia spędzać urodziny za granicą.

Informacje praktyczne:

  • pogoda → w tym roku było podobno wyjątkowo chłodno. Jeśli słyszeliście o ludziach, którzy wyjeżdżają na Sardynię zimą i chodzą w dżinsowej/skórzanej kurtce, to pewnie myślicie, że w październiku chodziliśmy w t-shirtach i spodenkach. No cóż, my też tak myśleliśmy. Po kilku ciepłych dniach, nastąpiło zdecydowane ochłodzenie – w pewnym momencie myśleliśmy, że swój pierwszy dzień urlopu poświęcimy na wizytę w galerii, żeby zaopatrzyć się w bardziej adekwatne ubrania. Na szczęście Korsyka przyniosła ulgę – pogoda zdecydowanie się poprawiła. Po powrocie na Sardynię było też całkiem nieźle – okazuje się, że najzimniejsze dni przypadły na moment, kiedy pracowaliśmy, więc nie było tragedii. Za to wieczorami robiło się naprawdę zimno przez cały wyjazd, więc zestaw bluza-dżinsy-adidasy-kurtka wjeżdżał codziennie. Ach, i jeszcze jedno: na Sardynii nie wieje, tam pizga.
  • czytając różne relacje z Sardynii, wciąż napotykałam się na informacje o dużej ilości turystów we wszystkich najpiękniejszych miejscach. Ostatecznie okazało się, że w październiku Sardynia jest wolna od turystów, tylko w jednym miejscu było ich dla nas zbyt wielu, ale o tym później 😉
  • ceny – samo jedzenie i na Sardynii, i na Korsyce miało bardzo sensowne ceny w marketach i rozsądne ceny w knajpach (pizza od kilku do kilkunastu euro, pozostałe posiłki ok kilkunastu do dwudziestu kilku euro). Noclegi bardzo różnie,  ten w San Teodoro kosztował ok. 160 zł za osobę/noc, kolejne bliżej 100 zł. Dość drogą imprezą była przeprawa na Korsykę, ale o tym w kolejnym wpisie. Największą część funduszy poochłonął jednak na samochód – i chociaż w tym momencie benzyna w innych krajach nie jest droższa niż w Polsce (he, he), to samo wypożyczenie samochodów w kilku różnych wypożyczalniach, nie wychodziło zbyt ekonomicznie. Łącznie za samochody i benzynę wydaliśmy ponad 1,5k na głowę w trakcie 3 tygodni. Loty były tanie: ok. 400 zł w dwie strony z dużym bagażem. Cały wyjazd kosztował nas ok. 7 000 – 7500 PLN za 3 tygodnie.
  • bez problemu mogliśmy płacić kartą niemal wszędzie

Jedzenie

Staraliśmy się trochę gotować, ale jednak częściej siadały knajpy.

Przez 3 tyg składaliśmy się z pizzy, makaronu, owoców morza, lodów i wina. Na Korsyce pizzę zamieniliśmy na sery, a białe wino na czerwone. Poza tym kuchnie na obu wyspach są dość podobne.

Nic nie wygra z pizzą z Il Diamante w San Teodoro
Kolacja mistrzów: francuskie wino, bagiety i sery.

Te 10 dni workation wspominam bardzo czule 😉 Potem zaczęła się podróż po Korsyce i Sardynii, ale to temat na zupełnie osobny wpis. Workation Squad – dziękuję, jesteście wielcy!

Wpis o tym jak przygotowaliśmy się do wyjazdu TUTAJ.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *