Po 2 tygodniach spędzonych w Polsce, zadecydowałam, że pora na kolejną przygodę 😉 Tym razem, bogatsza o doświadczenie, byłam zdecydowanie lepiej przygotowana na podróżowanie po Europie.
Z zabookowaną większością biletów, plecakiem lżejszym o 3 kg i słowami: „Kochanie, pamiętaj –
w razie czego kop miedzy nogi”, wyruszyłam!

Wygodny Budapeszt

Zaczęłam od Budapesztu, bo… był mi po drodze;  poza tym czułam niedosyt po mojej jednodniowej wizycie parę lat temu. Czekało mnie małe rozczarowanie, bo – w porównaniu z miastami, które już widziałam – Budapeszt mi nie zaimponował. Spędziłam przyjemny choć niezbyt ekscytujący dzień na chodzeniu po Budzie oraz Peszcie. Odkryciem była wyspa Małgorzaty położona pomiędzy nimi, na której można było zrelaksować się przy „tańczącej fontannie”. Wieczorem udało mi uczestniczyć w malutkim koncercie na żywo na jednym z placów, gdzie udało mi się zakosztować langos – tradycyjny węgierski placek na słono, uwielbiam!

Na koniec udałam się do parku miejskiego i – pomimo, że życie nocne jest jedną z najmocniejszych stron tego miasta – poszłam dość wcześnie do łóżka. Wiedziałam, że następnego dnia muszę wstać naprawdę wcześnie, aby udać się do…

Zakochana Ljubljana

Nazwa miasta pochodzi od słowa ljubiti czyli kochać. Nazywana też Miastem Smoka.

Malutka stolica zrobiła na mnie ogromne wrażenie! Nie tylko wygląda cudownie, ale jeżeli patrzysz uważnie, odkryjesz wiele ciekawych detali, np. buty wiszące pomiędzy budynkami (kiedyś wieszali je studenci kończący studia lub żołnierze wracający z wojny) czy automat ze świeżym mlekiem 😛 Także ludzie są tutaj niesamowici – absolutnie zakochani w swoim kraju, ale równocześnie niezwykle przyjaźni 😉

Podczas mojego pobytu udało mi się trafić na food market, więc zajadałam się specjałami, których nazwy nawet nie pamiętam 😛 Skorzystałam także z free walking tour, dzięki której dowiedziałam się o kolejnych ciekawostkach. Po zwiedzaniu w upale najlepszą opcją był relaks w jednej z knajp położonych nad rzeką perfekcja! 🙂

Przereklamowany Dubrovnik

Do Dubrovnika postanowiłam dojechać nocnym autobusem. Niestety, nie wyspałam się, bo widok wysokich skał z jednej strony i morza daleko, daleko w dole z drugiej strony nie napawał optymizmem… O 6 rano miałam przesiadkę w Splicie. I myślałam, że stamtąd będzie blisko, a jednak do Dubrovnika dotarłam dopiero popołudniu.. Łącznie podróż zajęła mi 18 godzin. Wierzyłam, że będzie warto, bo każdy wydawał się być zachwycony Dubrovnikiem.

Ja się nie zachwyciłam, bo nie znalazłam w tym miejscu niczego niezwykłego. Widoki śliczne, ale nie takie jak widywałam już w innych miejscach na Chorwacji, plaże fajne, ale mega tłoczne, a stare miasto było podobne do tego w Splicie i do kilku, które miałam zobaczyć w przyszłości. Wrażenie zrobiła na mnie jedynie knajpka położona na skałach, zaraz przy morzu, rewelacja!

 

P.S. To nie tak, że miasto nie jest warte odwiedzenia, po prostu dla mnie okazało się przereklamowane.

Na szczęście atmosferę uratowały wieczorne posiadówy w hostelu, który okazał się nad wyraz towarzyski, więc po prostu nie dało się nie zintegrować 🙂 Zwłaszcza, że na dachu hostelu znajdował się basen i jacuzzi (choć zimne!)… 😀

Budva, czyli pora na Czarnogórę

Wcześnie rano wymeldowałam się z zamiarem dojazdu do Budvy, oddalonej zaledwie godzinę drogi od Dubrovnika. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że najbliższy autobus jest za 5 godzin! Otóż, proszę państwa, akurat tenże dzień był jakimś świętem narodowym obchodzonym w całej Chorwacji i autobus kursował tylko 2 razy.

Trochę zrezygnowana, próbowałam złapać stopa, ale w okolicach dworca głównego okazało się to nieskuteczne, a do autostrady musiałabym wspinać się jakieś 40 minut pod górę według miejscowych. Z takim bagażem? Odpada. Wolę poczekać. Zwłaszcza, że założeniem było unikanie łapania stopa ze względu na podróż w pojedynkę.

Wróciłam na dworzec i gdy wreszcie odczekałam swoje w kolejce, okazało się, że bilety na 15:00 już się wyprzedały i mogę zakupić jedynie bilet na 19:00.

I tak rozpoczęło się moje 9-godzinne koczowanie na dworcu… Udało mi się ogarnąć wi-fi, miałam też pod ręką grubą książkę, trochę pogadałam  z przypadkowymi  ludźmi i jakoś tak… zleciało! 😉

Szybko o Budvie – nie odkryłam tam nic specjalnego, typowy kurort turystyczny, mnóstwo stoisk z pamiątkami i ręcznikami plażowymi, chyba najbardziej tłoczna plaża, jaką widziałam w życiu, a jednak.. zostałam tam 3 noce!

A wszystko ze względu na wspaniałych ludzi, których poznałam 🙂 Hostel był prowadzony przez bardzo towarzyskich właścicieli, którzy razem z gośćmi przesiadywali na dużym tarasie, osłoniętym częściowo przez winorośla… Do tego wspólne gotowanie morskich przysmaków i próbowanie rakiji wieczorami 🙂 Bajka!

Imponujący Kotor

W końcu, razem z kilkoma innymi osobami poznanymi w hostelu, udaliśmy się do Kotoru. Miasteczko z miejsca zauroczyło nas swoim wyglądem. W dodatku hostel był położony kilkanaście metrów od plaży!

I tam poznałam kolejnych cudownych ludzi 🙂 Wspólne plażowanie, oglądanie filmów, gdy upał był nie do wytrzymania i standardowe wieczorne posiadówki z kotem, śpiącym na stole… Mhmmm, uwielbiałam te dni!

Parę słów o Czarnogórze:

To właśnie w tym kraju przeżyłam najcudowniejszy okres mojego eurotripa. Hostele były prowadzone zupełnie inaczej niż wpozostałych państwach – właściciele z reguły w nich mieszkali i stawali na głowie, żeby było Ci dobrze! To tam poznałam najwięcej ludzi i spędziłam najbardziej relaksujące
i zabawne chwile 😉 Podobny klimat utrzymał się w kolejnym miejscu…

Słoczeczny Trogir

Czyli chorwackie miasto położone nieopodal bardziej słynnego Splitu. Szybkie wyjaśnienie: 13-ego sierpnia miałam zabookowany lot z Rijeki do Lodynu, więc powędrowałam najpierw na wschód aż do Czarnogóry, a potem wracałam w kierunku Rijeki. Żeby dotrzeć do Trogiru zmuszona byłam zatrzymać się na 2 godziny na moim ulubionym dworcu w Dubrovniku ;]

Trogir – świetny hostel, wspaniały widok starego miasta o zmierzchu, dobre jedzenie i nietypowe mikro plaże, które czasami mogły pomieścić tylko jedną osobę 😀 To tam posmakowałam miodowej rakiji i pierwszy raz spotkałam podróżujących (a w sumie: wakacjujących) Polaków. Niestety, ich zachowanie było tak wulgarne, że właściciel mnie przepraszał, a ja przepraszałam jego, bo w końcu rodacy…

Nudnawa Rijeka

Do Rijeki przyjechałam z oczywistych względów. Jednak przed lotem do Londynu spędziłam tam jeden dzień i ten czas w zupełności mi wystarczył. W porównaniu do innych miejsc, w których byłam, tutaj naprawdę nie do końca miałam co robić.

Pochodziłam po centrum, poszłam na obiad, na kawę.. W końcu znalazłam jakieś tajemnicze schody usytuowane na mapie. Zaczęłam się wspinać i tak doliczyłam 550 stopni! Współczuję ludziom, którzy tam mieszkają ;] Za ten wysiłek powinien należeć mi się widok nie z tej ziemi, ale panorama miasta była po prostu okej. Za to schodzenie było łatwiejsze 😛

Intensywny Londyn

Wow.

Wow.

Wow.

Nie wiem od czego zacząć poza banalnym stwierdzeniem, że tam trzeba być i zobaczyć na własne oczy.

Cudowny brytyjski akcent, wspaniali i pomocni ludzie, rewelacyjny klimat, fantastyczna architektura – ani stara, ani nowoczesna, po prostu jedyna w swoim rodzaju. Chodziłam po ulicach godzinami, chłonąc atmosferę tego miasta..  Ale nigdy nie przeżyłabym tak fantastycznej przygody, gdyby nie znajomy, który pokazał mi trochę inny Londyn 😉 W ciągu 4 dni, poza zobaczeniem najpopularniejszych zabytków, udało mi się:

– przejść się szlakiem Kuby Rozpruwacza,

– zobaczyć Londyn nocą z perspektywy szybkiego lamborghini,

– stanąć na jednym z najwyższych wzniesień (coś jak Kopiec Kraka), z którego rozciągał się niesamowity widok,

– zjeść kolację w restauracji prowadzonej przez najprawdziwszych Greków (chyba nawet w Grecji jedzenie nie smakowało mi aż tak!),

– odwiedzić najbogatszą dzielnicę Londynu nocą  (naprawdę wow!),

– poimprezować w rewelacyjnych londyńskich klubach – uwielbiam krakowskie, ale nawet się nie umywają do londyńskich :P,

– spróbować drinka Jamesa Bonda,

– odwiedzić wesołe miasteczko, pełen pyszności Borough Market i festiwal miłości :P,

– przejechać się tradycyjną londyńską taksówką 😀

Tyle zabawy i tyle radości!!!

Muszę jednak przyznać, że wyjeżdżałam z Londynu również zadowolona, bo dość mocno zmęczył mnie ogromny tłok (zwłaszcza w metrze, czy na ulicach typu Oxford Street), tempo życia i pogoda…

Pewien autor napisał kiedyś o Londynie:

„Żadna alpejska burza, żadne pękanie lodowca (…) nie dają pojęcia o panującym tu zgiełku”

a ja się pod tymi słowami podpisuję 😉

Ostatniego dnia okazało się, że w całym Londynie nie jestem w stanie znaleźć otwartej kafejki internetowej, żeby wydrukować boarding pass.. Kryzys został zażegnany tylko po to, żeby pojawił się następny: aby dostać się na Liverpool Street, z której odjeżdżał mój autobus na lotnisko, mogłam iść albo 30 minut na nogach, albo skorzystać z propozycji podwiezienia przez znajomego. Wybrałam to drugie i pożałowałam, bo przez korki pokonaliśmy trasę w 40 minut…

Mimo sporego stresu, udało mi się dotrzeć na lotnisko 2 godziny przed odlotem. Ale London Stansted to ogrooomne lotnisko, na którym wciąż powtarzasz schemat: idziesz, czekasz, czekasz, przechodzisz przez bramkę. A kiedy w końcu dotarłam do magicznej tablicy z rozpiską, skąd dokładnie mam odlot, przeczytałam także, że ta bramka jest oddalona o kilkanaście minut spacerem korytarzami  lotniska 😮 Spokojnie, zdążyłam 😀

Parę ciekawostek o Londynie:

– pogoda nie jest stereotypem! Rzeczywiście co chwilę chmurzy się i pada. Zauważyłam, że tubylcy nawet nie reagują na mniejsze deszcze i nie wyciągają parasolów 😛

– ceny zwalają z nóg – za jednorazowy bilet z metrem płaciłam równowartość ok. 30 zł…

– prawie każdy mężczyzna w Londynie nosi koszulę! Gdy patrzyłam na tych wymuskanych chłopców, to uśmiechałam się pod nosem, bo wiem dokładnie co się dzieje z ich elegancją i dobrymi manierami kiedy przyjeżdżają do Polski poimprezować ;]

     

Dublin

W Dublinie zatrzymałam się u znajomego. Od razu zauroczyły mnie malutkie i bardzo specyficzne domki z dziurami w drzwiach od kuchni, przez które przechodzą koty 😀

Dublin zdecydowanie ukradł mi serce! Centrum miasta było mniejsze niż się spodziewałam, ale i tak spędziłam w nim dużo czasu. Szczególnie upodobałam sobie dzielnicę Temple Bar z malowniczymi ulicami i typowymi irlandzkimi pubami oraz park Saint Stephen’s Green. Jako ex-barmanka nie omieszkałam także zajrzeć do Fabryki Guinness’a 😀

Jedyną rzeczą, która mocno mi przeszkadzała była pogoda – tym razem nie tylko przelotne deszcze
i ulewy ale także okropny wiatr, którego nie zaznałam w Polsce.

Z kolei jedną z najciekawszych atrakcji okazał się mecz Hurlinga, który jest połączeniem piłki ręcznej i quidditcha 😀 Emocje na stadionie były gorące!

Kilka ciekawostek:

– językiem urzędowym jest zarówno angielski, jak irlandzki – większość nazw jest przetłumaczona na oba języki. To pierwszy kraj, w którym się z czymś takim spoktałam 🙂

– Sláinte to po irlandzku „na zdrowie”,

– ludzi tutaj faktycznie piją herbatę z mlekiem; osobiście nikt mnie nigdy nie zapytał czy preferuję bez 🙂 Dobrze, że uwielbiam bawarkę!

– poszczególne części Dublina łączy pociąg, z którego można oglądać m.in. morze 😉

 

Po tyylu tygodniach i tyyylu przygodach nadeszła pora, żeby powrócić do Polski. Nabyte doświadczenie i przeżycia były warte każdego wydanego grosza i każdego stresu, który mnie spotkał. Wyjeżdżając wiedziałam, że te wakacje zapamiętam z pewnością do końca życia 🙂

Co uświadomił mi eurotrip:

– spełnianie marzeń nie jest łatwe, ale właśnie dzięki temu – tak satysfakcjonujące,

– nie mogłabym żyć bez podróży,

– wygląda na to, że moje życie jest naprawdę, naprawdę wspaniałe :D,

– moment, w którym widzisz ukochaną osobę po tygodniach rozłąki – bezcenne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *